TRYLOGIA
DIAKOWA TOM III

Komentarz: ,,Tak już jest stworzony człowiek. W jego naturze nie leży oglądanie się wstecz, gdy przed sobą ma kuszącą długą drogę.”
Pierwsza
część, Do światła, miała w sobie
wiele zalet, ale też rażące wady takie jak filmowa akcja, nieciekawe mutanty,
bezsensowna śmierć fajnych bohaterów, nieskończona ilość amunicji oraz
prawdziwe cuda, które dotknęły Tarana i Gleba. Kontynuacja, W mrok, okazała się czymś znacznie
lepszym i bardziej dorównującym pierwowzorowi – Metru 2033. Mieliśmy kwestie przeznaczenia, większe skupienie na
metrze petersburskim i sprawach w nim związanych, mroczny duszący klimat oraz pasjonującą,
wiarygodną akcję. To był sukces, bo właśnie tak powinno wyglądać Metro. Zatem
jak się sprawa ma ze zwieńczeniem trylogii Diakowa? Bez dwóch zdań, bliżej jej
do pierwszego tomu.
Tym
razem Taran i Gleb zebrali drużynę dosyć nietuzinkową, bo składającą się z
samych indywidualności. Jedni bardziej sympatyczni, inni trochę mniej, ale
każdy budzący sentyment i jakieś emocje podczas całej podróży. A celem ich jest
Władywostok – ziemia obiecana, podobno zdatna do życia na powierzchni i
ponownego triumfu człowieka. Jednakże nikt nie ma pewności, czy legenda może okazać
się prawdziwa, czy jednak na zawsze zostanie pochowana w bajkach. Drużyna Tarana
przekona się o tym już niebawem…
Tak
ogólnie zarysowuje się fabuła i jej cel. Z jednej strony mogę chylić czoło
autorowi za nawiązanie do legendy pojawiającej się w Metrze 2034, a z drugiej muszę go trochę skarcić i ocenić –
pozytywnie? negatywnie? to już wyjdzie różnie. Samo przedstawienie podróży oraz
rzucanie bohaterom kłód pod koła Maleństwa odebrałam dobrze. Ta długa wyprawa
nie była ukazana w jakiś nużący sposób, tylko wypełniona odpowiednią dawką
niebezpieczeństw i akcji. Pojawiały się mutanty - sprawiały bezmiar problemów ; pojawiali się ludzie – równie kłopotliwi,
i ja bawiłam się bardzo dobrze. Jedyne co musiałam zrobić to przymrużyć oko na tak
oczywiste filmowe zagrania typu: wyścigi na skuterach śnieżnych, kaskaderskie
skoki oraz uniki przeszkód, zaskakujące wyciąganie rekwizytów, których
wcześniej nie było widać, motyw zemsty zaciekłego wroga, cudowne zdarzenia
(dosłownie: cudowne) i znowu ta
nieszczęsna, nieskończona ilość amunicji. Diakow powtórzył błędy z pierwszej
części i nie wyszło mu to na dobre. Nawet moje czytanie z przymrużeniem w
niczym tu nie pomoże! Tutaj, Migałycz wie wszystko o wszystkim, pomimo że
informacje podobno były zatajone. Tam
nieskończona ilość cudów, przy czym w poprzednich częściach pojawiły się raz na
każdy tom, a tutaj sypały się w magiczny sposób z rękawa. Ludzie, którzy
powinni zginąć – przeżywają. Taran jest niezniszczalny. A niektórzy giną
bezsensu. Do tego dochodzą te nieszczęsne ostatnie strony: Uwierzyłam w Czarnych
z Metra 2033, ale za żadne skarby
świata nie uwierzę, że Diakow wymyślił TO. TE COSIE. Nie mógł stworzyć czegoś
innego? Czegoś bardziej realnego na miarę Metra? I to zakończenie – kompletna klapa,
tak naciągane, głupie i nierealne, że już wolałabym coś bardziej
pesymistycznego.
,,Wcześniej czy później wszyscy musimy stanąć przed wyborem. Poświęcić jedno, aby zyskać coś innego. W takich chwilach najważniejsze jest nie żałować tego, co tracimy. Bo jakkolwiek wielki będzie ból straty, jest to uzasadniona cena, jaką trzeba zapłacić za dokonany wybór…”
To
co wydawało mi się ciekawe, lecz niestety również z czasem popsute to:
bohaterowie. Polubiłam ich, jednych bardziej, innych mniej. Ich relacje,
zachowania, zalety i wady – to wszystko zostało wykreowane dobrze: Indianin i
ten jego strach przed śmiercią, Bezbożnik i jego problemy z alkoholem, Dym z
kompleksami, Migałycz z jego absurdalną wiedzą o wszystkim, Aurora, której rola
na nieszczęście zmalała i stała się jedynie nic nieznaczącą osobą, oraz w końcu
Taran i Gleb, których od początku uwielbiałam. Aż miło na sercu się robiło,
kiedy o nich czytałam. Więc co się zepsuło? Oprócz filmowego, wymuszonego konfliktu
między Taranem a Glebem, można jeszcze dodać bezsensowne prowadzenie losów
wszystkich. Mam żal do autora, że postąpił z tymi fantastycznymi postaciami w
taki prosty sposób i nie spróbował im jakoś pomóc.
Zatem
jak można zauważyć, przeważają w Za
horyzoncie przede wszystkim błędy. Nie wiem jak to się stało, że po tak
wspaniałej drugiej części, Diakow wrócił do stylu absurdalnie filmowego. Czy to
przez to, że wymusił pisanie ostatniego tomu? Czy może nie miał innego lepszego
pomysłu? Jedno jest pewne: zawalił. Ale nie na tyle źle, żeby książka mi się nie
spodobała. Bo podobała. Prawdopodobnie przez sentyment do Tarana, Gleba i zakończenia
ich wielkiej przygody. Jeśli miałabym coś powiedzieć o całej trylogii to oceniam
ją dość wysoko. Jest rewelacyjnym nawiązaniem do Metra Glukhovskiego, potrafi czasem podtrzymać mroczny klimat, skupić
się na jakiś głębszych przemyśleniach, ma wspaniałych bohaterów, wartką akcję
oraz co jest niezmiennie ważne: fabuła i styl pisania wciągają. Za najlepszy
tom uważam oczywiście W mrok i nie
żałuję, że poświęciłam czas petersburskiemu metru z perspektywy Diakowa.
Polecam fanom Metra i Uniwersum.
Nie słyszałam o tej serii, ale też nie jestem fanką gatunku. Może kiedyś się przekonam, że warto :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń